Podczas mojej ostatniej wycieczki rowerowej naiwnie wybrałam się w trasę, której nikt nie polecił, nie opisał w mądrym przewodniku, ani nawet w niemądrym Internecie. Nie wiem, co mną kierowało… może złudne przeświadczenie, że potrafię czytać mapę! Efekt był taki, że przez czas bliżej nieokreślony przedzierałam się przez błoto i chaszcze, szukając rzekomej ścieżki rowerowej, która na mapie (i tylko tam) widoczna była świetnie. To była dla mnie duża lekcja pokory, wnioski wyciągnęłam i spisałam tutaj, ale żebym się miała sama do własnych rad zastosować… to już inna historia.
No właśnie! Poniekąd się zastosowałam, bo postanowiłam na niesprawdzone trasy już się nie wybierać i zdecydowałam się zaciągnąć języka u tych, co znają się lepiej – u miejscowych. Tak się złożyło, że miałam do kogo zadzwonić, więc dzwonię, wypytując o pewien asfaltowy podjazd i pewien terenowy (ale rowerowy) zjazd do doliny. Szukałam „lajtowej trasy”, bo nogi miałam zharatane po dniu poprzednim, ale w głosie mojej rozmówczyni nie było entuzjazmu.
„Mam dla was lepszą trasę” – przekonywała – „Jedźcie na Rysiankę! To moja ulubiona trasa.” Ostrożność nakazywała mi upewnić się, czy oby na pewno dobrze się zrozumiałyśmy, ale ona zachwalała! Że trasa rekreacyjna i widokowa…
„Ale dlaczego nie jest na mapie oznaczona jako ścieżka rowerowa?” – dopytywałam.
„Często widuję tam rowerzystów” – nalegała, a na dowód przesłała mi link do pobrania tracka tejże trasy, który z myślą o rowerzystach nasz wspólny znajomy wyznaczył.
Powinnam była wziąć namiar na to, że ten kolega to 100km rowerem robi w ramach rozgrzewki przed jakimś górskim maratonem biegowym, ale naiwnie zaufałam, że by mnie moja przyjaciółka nie wpuściła na minę, znając te tereny jak własną kieszeń.
Droga pod górę
No i pojechaliśmy. Ja, mój o 11 lat starszy brak kulturysta i jego sympatyczna małżonka.
Zaczęło się nawet przyjemnie, bo jakiś kilometr jechaliśmy asfaltem przez las. Potem asfalt się skończył, droga szutrowa odbijała w lewo, a polecony przez koleżankę czarny szlak pieszy (CZARNY!!! Dlaczego to nie wzbudziło moich podejrzeń?!) piął się stromo w górę. Bardzo kusiło nas, by drogą szutrową kontynuować, ale żaden z pytanych na szlaku turystów nie mógł potwierdzić, czy tą drogą też zajedziemy na Halę Rysiankę. Więc, spinając pośladki, rozpoczęliśmy dłuuugi proces wypychania rowerów na górę!
Jak na kwiecień, słońce tego dnia przyświecało mocno, a z każdym pokonanym kilometrem upał wydawał się bardziej dotkliwy. Chwilami miałam wrażenie, że majaczę, albo przeżywam fatamorganę, bo z każdym zakrętem wiązałam nadzieję, że dalej droga już będzie łaskawsza… Ale nie! Za zakrętem czaiło się tylko kolejne bezlitośnie strome podejście, a góra zdawała się nie mieć końca.
Podobno, była możliwość objechania tego podejścia drogą pożarową, ale nie mijał nas żaden rowerzysta, który by to potwierdził, a pytani piesi konsekwentnie wskazywali na czarny szlak turystyczny! Dlaczego sama nie posłuchałam swoich własnych rad?! Przecież miałam już nie pchać się z rowerem na szlaki piesze! A jednak poszłam.
Nie wiem, ile dokładnie trwała ta męczarnia. Może dwie, może trzy godziny… Naszemu cierpieniu sens nadawały mijane po drodze stacje drogi krzyżowej. Przy VII Jezus umacniał wiarę Tomasza (mój brat Tomek uwierzył, że to podejście kiedyś się skończy). Ale czekała nas jeszcze długa droga przez mękę.
W końcu dotarliśmy na szczyt. Schronisko PTTK na Hali Rysiance (1320 m.n.p.m.) – najwyższy punk trasy – miało oznaczać początek długiego i przyjemnego zjazdu. Jak bardzo myliliśmy się, zakładając, że dalej już będzie z górki!
Droga w dół
Było z górki, ale stromo, po kamieniach, dużych kamieniach, kamorach, głazach, korzeniach, przez potoki i koleiny wypełnione błotem, po gałęziach, po trawie… I całe to szaleństwo poprzeplatane było podejściami do góry. Szczerze, prowadziłam rower w dół pewnie niewiele mniej, niż dało się na nim jechać, ale nasze zmagania wynagradzane były bajecznymi widokami z mijanych po drodze beskidzkich hal. Naprawdę, dla tych widoków warto było wypychać rower do góry i warto było sprowadzać go w dół, bo widoki zapierały dech w piersiach.
Zanim dotarliśmy do Zapolanki, wszyscy mieliśmy już serdecznie dość tej wycieczki i zapowiadało się, że będziemy wzywać pomysłodawcę tej cudnej trasy na ratunek, ale złożyło się tak fortunnie, że nam ktoś zasugerował zjazd do Złatnej, a był to zjazd asfaltowy! Jak cudne to było uczucie puścić hamulce i bez obawy o życie zjechać sobie bezpiecznie w doliny. Ten ostatni odcinek był dla znużonego rowerzysty w istocie nagrodą.
Czy ja napisałam „ostatni odcinek”?
Nie, to nie był ostatni odcinek. Czekały nas jeszcze ze 3km podjazdu asfaltem do parkingu, na którym zostawiliśmy samochód. Świetny na dobicie się na koniec dnia. Resztką sił zatoczyliśmy pętlę, zwracając uwagę na malownicze wodospady, a właściwie progi wodne, na biegnącej wzdłuż drogi rzece.
Czy było warto? Było.
Dla widoków.
Dla zdrowia i figury (2000 spalonych kalorii).
Dla poczucia dumy.
Ale nie była to trasa lekka, łatwa i przyjemna. Bardziej coś dla hardcore’owców… Albo dla miejscowych, bo oni ewidentnie na jakiejś innej skali trudności się poruszają.
Więcej informacji na temat przebiegu tej trasy rowerowej można znaleźć tutaj.
2 thoughts on “Rowerowa droga przez mękę, czyli jak miejscowi wysłali mnie na pewną śmierć”
Comments are closed.