Dojazd
Droga szybkiego ruchu dojedziemy aż do Węgierskiej Górki. Dalej, kontynuujemy drogą lokalną i na rondzie w Milówce skręcamy w prawo. Podążamy za znakami na Kamesznicę, ale przed Kościołem pw. Matki Boskiej Zwycięskiej odbijamy w prawo wzdłuż potoku Bystra. W zasadzie trasa zaczyna się już tutaj, ale można sobie ułatwić życie, podjeżdżając samochodem nieco wyżej. My zostawiliśmy auto na poboczu, jakieś 2 km powyżej kościoła.
Droga pod górę
Pomysł na tę trasę zrodził się nagle i niespodziewanie. W zasadzie to planowaliśmy zupełnie inny kierunek, ale prospekt pysznych lodów w Węgierskiej Górce sprowadził nas w te tereny. Trasa była oznaczona kolorem żółtym na turystycznej mapie Beskidu Śląskiego. Niestety, jak to często bywa, w terenie tylko raz natknęłam się na wyblakłe oznaczenie trasy na jakimś starym drzewie. Potem nie było już żadnych znaków, więc trzeba było nawigować za pomocą mapy, a nie było to łatwe. Trasa wiła się zygzakami po drogach pożarowych, raz po raz krzyżując się z innymi, które nie były oznaczone na mapie. Nie mijaliśmy żadnych znaczących atrakcji turystycznych ani punktów orientacyjnych, więc i rowerzystów w tym terenie było niewielu – mogliśmy się cieszyć ciszą na szlaku, bo mięliśmy go na wyłączność.
Przez dobrych parę kilometrów pedałowaliśmy pod górkę po wąskiej asfaltowej drodze. W sumie to nie wiem, po co ją wyasfaltowano, bo nie wydawała się prowadzić w żadne konkretne miejsce. W którymś momencie asfalt zastąpiła brukowana nawierzchnia. Oczywiście był to bruk w rozumieniu górskiego szlaku, czyli droga „wybrukowana” sporej wielkości kamieniami. Trudno było po tym jechać, więc ten odcinek prowadziliśmy rowery do góry. Po pewnym czasie asfalt znów na krótko się pojawił, po czym się niespodziewanie szybko skończył. Dalej można było jechać już tylko szutrem.
Dylematy
Dodam tutaj, że na ostatnim rozwidleniu asfaltowej drogi straciliśmy jakieś 20 minut, dyskutując na temat dalszej trasy przejazdu. Na turystycznej mapie szlak rowerowy odbijał w prawo, podczas gdy droga asfaltowa biegła na wprost. Obie opcje spotykały się nieco wyżej. Sęk w tym, że po poziomicach widać było, że szlak rowerowy wspina się wyżej (na ponad 1000 m n.p.m.), a w dodatku dokłada jakieś 5 km do trasy przejazdu. Wszystkie znaki wskazywały na to, by trzymać się asfaltu (ciągnęliśmy nawet słomki i taki był wynik), ale kusiło nas to odbicie w prawo. W ostateczności postanowiliśmy dać mu szansę, ale po jakiś 100 m wyboistym kamiennym traktem spotkaliśmy zjeżdżającego z góry rowerzystę, który powiedział, że dalej będzie tylko gorzej. Pokornie zawróciliśmy do asfaltu, wybierając krótszy wariant.
Górska niespodzianka
Za winklem, gdzie skończył się asfalt, droga wcale nie stała się prostsza. Nadal wspinaliśmy się do góry, a w tym momencie nie mieliśmy już dużo siły. Po kolejnych 2 km podjazdu natrafiliśmy na przecudną drewnianą bacówkę z miejscem na piknik. Były tu drewniane stoły i ławy z bali, drewniana latryna, miejsce na ognisko, a pod strzechą wisiały naostrzone kije do pieczenia kiełbasek. Warto tu wypocząć, bo na okolicę roztaczają się malownicze widoki. To miejsce nie jest oznaczone na mapie turystycznej, więc było dla nas naprawdę miłą niespodzianką. Jest tak fajne, że mogłabym tu wjechać tylko po to, by spędzić tu wieczór przy ognisku. Zjedliśmy co nieco i pojechaliśmy dalej. Chętnie zostalibyśmy dłużej, ale widmo nadchodzącej burzy nie pozwoliło nam na dłuższy relaks.
Dalej trasa stała się łagodniejsza i po raz pierwszy można było poczuć wiatr we włosach. Już po powrocie do domu przeanalizowałam profil trasy i odkryłam, że podjazd miał prawie 10 km długości. To sporo…i pewnie dlatego, ta krótka trasa wcale nie wydawała się łatwą.
Zjazdy był szybki. Może dlatego, że uciekaliśmy przed burzą. Trochę po szutrze, trochę po asfalcie. Na etapie skrzyżowania z zielonym szlakiem, powinniśmy byli odbić w prawo, ale deszcz i grzmoty odebrały nam zdolność czytania mapy. Zamiast kontynuować żółtym szlakiem rowerowym, po prostu zjechaliśmy do doliny, najszybciej jak się dało. W efekcie końcówka trasy pokryła się z jej początkiem.
Ocena trasy
Przejechaliśmy tylko 18 km po niezbyt wymagającym terenie (asfalt i szuter), a jednak czuliśmy się zmęczeni. Pewnie to za sprawą duchoty w powietrzu (było gorąco i parno), ale ten długi, jednostajny podjazd pewnie też się do tego przyczynił. Trasa wydawała się dość monotonna i czas poświęcony na podjazd był niewspółmierny do czasu zjazdu. Tyle wysiłku, a stosunkowo niewiele korzyści. Wrócę tu kiedyś, by przy bacówce urządzić ognisko, ale niekoniecznie będę pchała tam rower.
Interaktywna mapka trasy oraz pliki TCX i GPX dostępne są na moim profilu w Endomondo.