Dzisiejszy wpis będzie bardzo osobisty i raczej emocjonalny. Piszę go, bo w głowie mam mnóstwo skrajnych emocji: jest wstyd i rozczarowanie, dużo frustracji, trochę dumy, 100 kg odwagi, niewiele mniej nadwagi i coś na kształt… mocnego postanowienia poprawy.
W czym rzecz?
Jesień piękną mamy w tym roku i aż się chce człowiekowi do lasu wybyć, i liście oglądać. Więc, za namową bratowej, zapakowałam dziś dzieci do auta i wraz z bratem, jego przemiłą małżonką i ich pierworodną, już dorosłą córką (która w ogóle jest moją chrześniaczką) pojechaliśmy do Kocierza.
Celem był tamtejszy park linowy!
Pierwsza moja wątpliwość dotyczyła tego, czy to w ogóle jest bezpieczne?! Czy te liny utrzymają mój ciężar, wszak do lekkich nie należę??? Drewniane platformy wysoko na drzewach też nie wyglądały na bardzo solidne… Ale Pan Instruktor przekonywał, że wytrzymałość tego obiektu liczy się w tonach, więc nie ma limitu wagowego. Teraz wiem, że pewnie żałuje tego, co powiedział, bo się to na nim w pewnym momencie zemściło! Ale o tym za moment.
Druga wątpliwość dotyczyła trudności toru. Z daleka wydawało się, że niezbędna będzie krzepa w rękach, żeby się na tych linach utrzymać, a wiadomo nie od dziś, że to moja pięta achillesowa i choćby moje życie od tego zależało, nawet jednej pompki nie zrobię! Tutaj z kolei brat i chrześnica, którzy jakieś 10 lat temu ten tor już pokonywali, przekonywali mnie, że nie ma tam niczego, co by jakiejś nadludzkiej siły wymagało, i że na trudniejszych odcinkach, zawsze jest jakaś łatwa alternatywa.
No to poszłam! Dodam może, że to nie było moje pierwsze takie doświadczenie, bo w dzieciństwie, jako harcerka, wiele razy zjeżdżałam na tyrolkach, trochę się wspinałam, skakałam na bungee i, ogólnie rzecz biorąc, liny na wysokości nie są dla mnie straszne. Nie mam lęku wysokości i lubię takie ekstremalne przygody, tyle że teraz mam mniej sprzyjające warunki fizyczne i ledwo zmieściłam się w uprząż!
Już na starcie odczułam, że krzepy w barach mam za mało, ale jakoś dałam radę się wspiąć na pierwsze drzewo. Początek był nawet dość optymistyczny i szło mi całkiem, całkiem. Ale w pewnym momencie napotkałam na przeszkodę, na której poległam. To były takie potworne, wiszące obręcze, po których trzeba było przejść, a one huśtały się jak szalone! Wiedziałam, że to będzie hard core, ale nie w moim stylu jest się poddawać, więc postanowiłam spróbować. I poszło jakoś tak:
- Pierwsza obręcz — niebezpiecznie mną zachwiało.
- Druga obręcz — już wiem, że mam poważny problem. Ja pierdolę, zaraz spadnę!
- Trzecia obręcz — jakoś udało mi się na nią przedostać, ale instruktor krzyczy, że źle! Jestem po złej stronie i nie uda mi się przeciągnąć dalej karabinków. Mówi, że muszę się cofnąć o jedną obręcz, a ja wiem, że nie dam rady.
- Druga obręcz (ponownie) – tutaj już nie chodzi o rozplątanie lin, ale o dramatyczny powrót na platformę. Ręce odmawiają posłuszeństwa. Nie dam rady utrzymać się w pionie. Instruktor już zmierza mi z pomocą, ale ja nie mogę na niego czekać! Desperacko walczę o powrót na platformę. Próbuję przedostać się na obręcz pierwszą, ale udaje mi się tylko przełożyć nogę przez obręcz. To koniec! Siedzę na drugiej obręczy z nogą w pierwszej i już się stąd nie ruszę.
Przybył instruktor, nakazał wyplątanie się z obręczy i zwis na uprzęży. Niestety jestem jakieś 1,5 m pod platformą i on musi mnie na nią wciągnąć siłą własnych mięśni. Na pomoc przybywa drugi mężczyzna — razem jakimś cudem udaje im się mnie dźwignąć do góry. Cała się trzęsę, ale żyję. Siedzę na platformie upokorzona…
Już wiem, że parki linowe powinny mieć limit wagowy nie ze względu na wytrzymałość sprzętu, ale na siłę instruktora. A instruktor powiedział, że nie ma żadnej drogi ewakuacyjnej w dół. Nie ma drabinek, bo by im ludzie zawsze na pierwszym drzewie uciekali, a tak — postawieni przed faktem dokonanym — jakoś sobie radzą dalej. W moim przypadku powrót też był wykluczony, bo to trasa jednokierunkowa. Ewakuacja na linach w dół drzewa byłaby trudna i czasochłonna, więc nie miałam innych opcji, tylko jakoś iść do przodu. Tu przestroga dla innych:
Jak tam raz wleziesz, to już musisz dojść do końca, bo nie ma opcji odwrotu.
No to ja jak komandos! Trzeba iść, to idę. Na dwóch innych przeszkodach, instruktor mnie przewiózł na rolce (to takie coś, co jedzie po linie w dól, jak na Tyrolce). Resztę trasy musiałam przejść o własnych siłach, choć nogi miałam jak z waty, o rękach nie wspominając. Miłym zwieńczeniem trasy była seria 5 zjazdów tyrolskich — tu już problemów nie miałam żadnych. Nie straszna mi wysokość, ich długość, czy rozwijana prędkość.
Wnioski?
Doświadczenie było dla mnie bardzo frustrujące. Głównie dlatego, że moje ciało nie chciało ze mną współpracować. Większość ludzi nie pcha się do parków linowych, bo się czegoś boi: najczęściej wysokości. Zrobienie prostych czynności na czubku wysokiego drzewa jest dużo trudniejsze niż na ziemi. Trzeba mieć w sobie odrobinę szaleństwa, by z własnej woli pchać się na chwiejne liny, mostki i inne przeszkody zawieszone wysoko nad ziemią. Każdy krok tutaj jest wyczynem. Nigdy nie wiadomo, czy przy kolejnym nie stracimy równowagi i runiemy w dół (chwała za te zabezpieczenia).
W tym sporcie niewątpliwie najtrudniejsze jest pokonanie bariery psychicznej. I dlatego też tak mnie frustruje, że ja tej bariery psychicznej nie mam, a i tak mam problem z przejściem, bo nie daję rady fizycznie! Może i mam słabe ręce, ale też i ciężar do utrzymania nieprzeciętny. Kurczę, wkurzyło mnie to, że w głowie mam wszystko, co potrzebne: odwagę, silną wolę, samozaparcie… Ale one i tak są bezużyteczne w sytuacji, gdy ciało nie daje rady!
Szczerze, dało mi to trochę kopa, by zrobić coś ze swoim ciałem. Względy estetycznie mnie tak nie motywują, bo nigdy nie były dla mnie jakoś mega ważne. Ale mega mnie wkurza, że nie mogę czerpać z życia pełnymi garściami, bo nie jestem wystarczająco fit. Mogę być gruba — no problem — ale chcę być na tyle sprawna, żeby mnie moje ciało nie ograniczało.
Postanowiłam zapisać się na siłownie, żeby zredukować masę i wyrobić sobie siłę mięśni. Po to, żebym nie musiała pchać roweru w maratonie, ani kompromitować się w parku linowym. Nienawidzę, jak mnie coś ogranicza!
I takim właśnie sposobem, na drzewie znalazłam motywację, by zawalczyć o lepszą wersję siebie.