Mój pierwszy raz, czyli skąd się wzięła moja pasja do nart – Każdy ma swój Everest
niedz.. gru 22nd, 2024

Mój pierwszy raz, czyli skąd się wzięła moja pasja do nart

Uwaga! Przyszła zima, a wraz z nią rozpoczyna się sezon na białe szaleństwo. Zanim zacznę was zadręczać relacjami z wypadów narciarskich, zobaczcie, jak zrodziła się moja pasja. Ta historia pokazuje, że nigdy nie można się poddawać napotykając na trudności, bo upór i konsekwencja w działaniu pozwalają osiągać nawet najbardziej odjechane cele.

Temperatury na kilka dni spadły poniżej zera, co pozwoliło niektórym ośrodkom narciarskim na uruchomienie sztucznego naśnieżania. Dla mnie to sygnał, że rower można odstawić do garażu, ale sezon wcale się nie kończy! Zaczyna się moja ulubiona pora roku (ulubiona od raptem kilku lat). Od kiedy niespodziewanie odkryłam swoją pasję do nart, uważam, że zima mogłaby trwać od września do czerwca!

Wszyscy, którzy mnie znają lub śledzą na Fejsie, wiedzą, że jeśli chodzi o narty, jestem absolutnym freakiem. Wskakuję na deski wraz z pierwszym śniegiem i jeżdżę, dopóki tylko chodzą wyciągi. Ale pomimo tego, że wychowałam się w górach, pasję tę odkryłam bardzo późno. I o tym Wam dzisiaj opowiem.

Mój pierwszy raz…

Od dziecka kochałam góry. Pochodzę z Bielska-Białej — miasta, które leży u stóp Beskidów. Zdawać by się mogło, że to świetny start do nart, ale w moim przypadku było inaczej. W moim najbliższym otoczeniu nie było nikogo, kto by jeździł na nartach. Z dzieciństwa pamiętam parę znalezionych w szafie czarnych butów narciarskich, którymi czasem się bawiłam, jednak nikt mi nigdy nie pokazał, do czego służą. Słyszałam legendy, jakoby mój 11 lat starszy brat jeździł na nartach, ale nigdy nie widziałam tego na żywo.

Mogłam mieć jakieś osiem lat, kiedy znalazłam w domu parę takich starych desek, które zamiast wiązań miały dwie gumy, w które wkładało się zwykłe buty zimowe. To nie był system przystosowany do butów narciarskich — nic w tym stylu. Pewnego dnia wzięłam te dechy na dwór i postanowiłam nauczyć się jeździć. W okolicy była taka mała górka (kto mieszkał na os. Karpackim przy Doliny Miętusiej, może pamięta górkę koło przedszkola). Miała może ze dwa lub trzy metry różnicy wzniesień.

Byłam całkiem sama. Nie miałam instruktora, starszego brata, ani nawet koleżanki, która pokazałaby mi podstawy. Jazda na nartach wydawała się prosta. Myślałam, że wystarczy trzymać narty razem i jechać z góry na dół (dziś powiedzielibyśmy „na krechę”, ale wtedy tego terminu nie znałam). I ta jazda nawet ok mi szła, ale za każdym razem wywracałam się, kiedy byłam już prawie na dole. Nie było tam rzecz jasna wyciągu, więc po każdej takiej próbie drałowałam na górę pieszo. Byłam jednak uparta (nawet wtedy) i nie poddawałam się.

W pewnym momencie moje daremne starania przykuły uwagę powracającego z melanżu osiedlowego żula. Obserwował mnie jakiś czas, po czym zlitował się nade mną i podszedł, by mi pomóc. Już nie pamiętam, co mi wtedy powiedział, ale cokolwiek to było, pomogło! Po raz pierwszy zjechałam z tej górki, nie zaliczając gleby!

Potem żul poszedł w swoją stronę, a moja przygoda z narciarstwem poszła w zapomnienie. Kolejnych 20 lat spędziłam w przeświadczeniu, że narty są sportem dla bogatych, a moich rodziców nie byłoby stać na zakup akceptowalnego sprzętu. Do tego dochodzi koszt karnetu na wyciąg, który w tamtych czasach kosztował pewnie parę milionów złotych! Takie czasy 🙂 Dziś zastanawia mnie to, że tej teorii nigdy nie sprawdziłam — po prostu założyłam, że mnie nie stać i że wolę po górach wędrować. Straciłam tyle lat!

Dwadzieścia lat później…

Pomysł powrócił wiele lat później. Miałam już 30 lat, dwójkę małych dzieci i bardzo dotkliwą nadwagę. Miałam też firmę i biznesowego partnera w Kuwejcie, który potrafił jeździć na nartach! Niech mi to ktoś wytłumaczy: jak to jest możliwe, że jakiś Arab w pustynnym Kuwejcie nauczył się jeździć na nartach, kiedy ja w górach wychowana, nie miałam okazji?! No wstyd!

Temat ten został poruszony na pewnej rodzinnej imprezie przy wódce. Jak wiadomo w takich sytuacjach, ludzie miewają szalone pomysły i właśnie wtedy ja, moja 10 lat starsza siostra (Jola) i 11 lat starszy brat (Tomek) postanowiliśmy wspólnie wybrać się na narty. Nie pomyśleliśmy o instruktorze — uczyć miał nas Tomek, bo jako jedyny miał jako takie doświadczenie.

Wybraliśmy świetną górkę do nauki, czy Kompleks Narciarski „Biały Krzyż” w Szczyrku. To taka ośla łączka, która ma może ze 300 m długości, ale od zawsze stanowi świetną miejscówkę dla nowicjuszy. Ja nawet nie miałam się w co ubrać! Nie miałam spodni narciarskich, więc założyłam jeansy. Kurtki sportowej nie mogłam dopiąć, więc zostawiłam zamek na wpół otwarty, a wełnianą czapkę musiałam od matki pożyczyć. Wyglądałam jak siedem nieszczęść jeszcze zanim włożyłam wypożyczone buty i narty.

Brat miał nas uczyć, więc powiedział: „Jedźcie za mną” … i pojechał. Tyle w kwestii metodologi nauczania.

Ja i siostra pojechałyśmy za nim. Całe trzy metry dalej leżałyśmy już na śniegu, zwijając się ze śmiechu. „Kto się nie wywróci, ten się nie nauczy” – jak to mawiają. Niestety okazało się, że dla mojej siostry to była wywrotka pierwsza i ostatnia, bo już wtedy skręciła nogę w kolanie. Dla mnie powrót do pionu był równie trudny i bardzo kompromitujący. Nie potrafiłam wstać, a mój prześwietny brat nie potrafił mi pomóc. Musiałam wyglądać jak ostatnia ofiara, bo siła grawitacji cały czas ciągnęła moje cztery litery do poziomu zero. W końcu się udało wstać tylko po to, by wywalić się ponownie jakieś dwa metry dalej.

Wtedy już wiedziałam, że to na pewno nie jest sport dla mnie. Próby podniesienia się do pionu znów okazały się nieskuteczne. W końcu ktoś na stoku się nade mną zlitował i odpiął mi narty, abym mogła wstać. Myślałam, że się spalę ze wstydu! Podziękowałam, wzięłam narty pod pachę i podreptałam do góry, gdzie czekała siostra.

Siedziałyśmy na ławeczce pod szkółką narciarską, czekając na brata, który kontynuował jazdę bez nas. Wyglądało na to, że świetnie się bawił, raz po raz zeskakując z orczyka nieopodal. Siedziałam tam zrezygnowana dłuższy czas i z nudów zaczęłam obserwować instruktorów. I w którymś momencie pomyślałam, że jak już tu siedzę, to może warto by było spróbować nauki z instruktorem — wszak nie w moim stylu jest poddawać się bez walki. Weszłam do środka i zapisałam się na lekcję z Markiem.

Marek stał się moim hero!

Marek to doświadczony instruktor o bardzo łagodnym usposobieniu. Od razu na wstępie zapytałam go, czy ja nie jestem za stara i za gruba na narty. On zaś odparł, że nigdy nie jest za późno i opowiedział mi historię innego kursanta, który po siedemdziesiątce zaczął się uczyć, a teraz śmiga już po Alpach, żałując, że stracił tyle lat. Do dziś nie wiem, czy mówił prawdę, ale podziałało.

Marek miał skuteczny sposób na bezpieczne sprowadzenie mnie na dół. Przy nim czułam się bezpiecznie, bo on nie pozwalał mi upaść. Był wyrozumiały i dopingujący. Wiedział, co powiedzieć, żeby dodać mi otuchy. W którymś momencie poczułam, że to jest nawet fajne!

Pierwszy sezon, pierwsza kontuzja

Z Markiem jeździłam kilka razy, robiąc jako takie postępy, ale że bratu znudziło się na Białym Krzyżu, pojechaliśmy do innego ośrodka na większą górkę — wtedy to jeszcze był Szczyrk Solisko, czyli Szczyrk Mountain Resort przed modernizacją. Trafiłam na niedoświadczonego instruktora, który zabrał mnie na zbyt trudną i w dodatku zamkniętą trasę. Raz zjechałam, drugi raz zjechałam, za trzecim razem skręciłam kolano — w dodatku tak dotkliwie, że na dół nie byłam w stanie dostać się o własnych siłach. Zwiózł mnie GOPR w worku na noszach/saniach!

To był koniec mojego pierwszego sezonu. Ortopeda podejrzewał zerwanie więzadła ACL w prawym kolanie, ale diagnozy nigdy nie potwierdziłam, bo termin na rezonans dostałam za 9 miesięcy (i nigdy go nie wykonałam). Dobre trzy miesiące spędziłam w ortezie ortopedycznej. Z rehabilitacji nie skorzystałam.

Drugi sezon, druga kontuzja

Kolejnej zimy postanowiłam spróbować ponownie. Trochę się bałam, ale wróciłam na Biały Krzyż do zaufanego Marka. Tym razem, razem ze mną uczyła się jeździć moja osiemnastoletnia chrześnica (córka mojego brata). Szło jej znacznie szybciej niż mi i szybko dorównała mi poziomem. Marek zabrał nas nawet na większą górkę do Wisły, gdzie wszyscy bawiliśmy się świetnie.

Kolejnym wyzwaniem był wyjazd do Zwardonia — już bez instruktora. Było świetnie, ale maleńki, niegroźny upadek spowodował u mnie kontuzję drugiego kolana. Tym razem uszkodziłam więzadło poboczne lewego kolana. Pomimo wizyty w najlepszej klinice ortopedycznej i intensywnej rehabilitacji, nie zdążyłam wydobrzeć do wiosny. Znów zakończyłam sezon przedwcześnie. Winiłam za to niesprawdzony, wynajęty sprzęt. Narty z wypożyczalni nie wypięły się przy upadku.

Do trzech razy sztuka

Kolejnej zimy stwierdziłam, że lepiej będzie jednak kupić własne narty. Miałam już kontuzji po równo i wyszłam z założenia, że do trzech razy sztuka. Albo nauczę się jeździć, albo się zabiję, próbując. Wróciłam na Biały Krzyż, gdzie Marek po raz trzeci stawiał mnie na narty. I choć początki dalekie były od ideału, robiłam postępy.

Tego roku dokonałam niemożliwego. Opanowałam jazdę po niebieskich trasach, a gdy podczas ferii zalegali na nich warszawscy turyści, ja przemogłam lęk przed stromizną i opanowałam jazdę po trasach czerwonych. Jeździłam już wtedy wszędzie: Szczyrk, Wisła, Zwardoń, Istebna, Pilsko, Wielka Racza… Dawałam radę. Nawet udało mi się pokonać kilka tras czarnych (może bez wielkiej gracji, ale dałam radę i to się liczy).

W marcu pojechałam na narty do Austrii. Tam odwiedziłam trzy ośrodki narciarskie: Wildkogel Arena, Zillertal Arena i słynny Kitzbühel. Chcąc nie chcąc musiałam sobie radzić w trudnych warunkach i choć nie błyszczałam jak pro, to starałam się dotrzymywać kroku współtowarzyszom wyjazdu.

Na koniec sezonu odwiedziłam jeszcze Chopok, a z zimą żegnałam się podczas „szusów w bikini” na Beskid Sport Arena. Nie piszę o tym po to, by się chwalić, bo de facto nie ma czym, ale po to, by podkreślić znaczenie samozaparcia w procesie uczenia się czegokolwiek.

Morał tej historii

Stawiając pierwsze kroki na nartach, miałam ponad 30 lat i znaczącą nadwagę. Zaliczyłam dwie poważne kontuzje, ale nie poddałam się. Tym samym odkryłam w sobie ogromną pasję do sportu, która nie zniknęła, nawet jak stopniał śnieg. Na wiosnę przesiadłam się bowiem na rower.

Morał zaś jest taki: jeśli ja nauczyłam się jeździć na nartach, tobie też się uda! Wystarczy, że bardzo tego chcesz, masz dobrego instruktora i dobrze dobrany sprzęt. Dziś narty to maja największa pasja i choć nadal jeżdżę jak paralityk, to przynajmniej robie to z przyjemnością. I uwielbiam to! Każdy wypad to porządny zastrzyk adrenaliny, endorfin, serotoniny i tlenu. Bezsprzecznie najlepszy sposób na przewietrzenie mózgu i rozprostowanie kości.

Do zobaczenia na stoku.

P.S. W sezonie narciarskim zamiast opisów tras rowerowych na moim blogu znajdziecie opisy ośrodków narciarskich, które odwiedzam. Podzielę się z wami moją subiektywną oceną z perspektywy narciarza amatora.

Zapraszam do lektury.

Z siostrą – nasze jedyne narciarskie zdjęcie razem
Moja niepowtarzalna stylizacja podczas pierwszej lekcji

Kategorie