Coraz więcej osób zaczyna odwiedzać ten blog i rośnie społeczność na nowo powstałym fanpage’u. Myślę, że jestem wam winna wyjaśnienia… Skąd w ogóle wzięła się ta nazwa: „Każdy Ma Swój Everest”?
Zacznę od tego, że stworzenie bloga nie było moim pomysłem. To moja bratowa zasugerowała tę możliwość, bo zauważyła, że chętnie dzielę się wrażeniami z naszych wspólnych wycieczek na Facebooku. I prawda jest taka, że ja nigdy wcześniej nie rozważałam podobnych pomysłów, bo nie wydawało mi się, aby moje żałosne próby powrotu do formy stanowiły dla kogoś jakąkolwiek wartość.
Gdy bratowa zapytała: „Dlaczego nie prowadzisz bloga?” – zaniemówiłam. W sumie to po prostu taki pomysł nie zrodził się dotąd w mojej głowie, ale szybko przypomniałam sobie, że podczas ostatniego sezonu narciarskiego wiele osób mówiło mi, że inspiruje je moja pasja do nart!
Ta pasja pojawiła się znienacka! Zupełnie spontanicznie. Ale niewielu wierzyło w sukces tego przedsięwzięcia. Szczerze, nawet ja w to nie wierzyłam. Byłam otyłą, zabieganą kobitą, która poświęciła się karierze i rodzicielstwu. Urodziłam dwoje dzieci i od lat nie uprawiałam żadnego sportu. I nagle, z dnia na dzień, postanowiłam nauczyć się jeździć na nartach.
Ten pierwszy raz to temat na osobny wpis i może go niedługo stworzę, ale najważniejszym wnioskiem jest to, że dla mnie samodzielny zjazd z Białego Krzyża (prawe 300m oślej łączki) był wówczas wysiłkiem ponad moje siły. Niepozorna Przełęcz Salmopolska była w moich oczach synonimem Everestu. A ja lubię wyzwania, więc…
Jazda na nartach szybko stała się moim hobby, moją pasją, bo jak ja się za coś zabiorę, to nie lubię przyznawać się do porażki, więc muszę iść dalej. Gdybym szła na Everest, to nie zawróciłabym z drogi nawet w przypadku załamania pogody. Ale nie wysokość szczytu ma tutaj decydujące znaczenie. Dużo ważniejsza jest miara naszych ambicji i upartość w dążeniu do celu.
Gdy zaczynałam jeździć na nartach, moim Everestem był Biały Krzyż. Teraz, kiedy jeżdżę już trochę lepiej, moim Everestem są strome czarne trasy w Szczyrku i w Alpach. Wiosną, kiedy stopniał śnieg, znaleźć musiałam nowy Everest – wsiadłam na rower górski. I teraz każdy stromszy podjazd jest dla mnie Everestem!
Ten blog nosi nazwę: „Każdy Ma Swój Everest”, bo taka jest prawda.
Każdy zaczyna ze swojego poziomu. Każdy wyznacza sobie własny cel. Ale, aby go osiągnąć, wszyscy musimy podjąć wyzwanie, które wydaje się być ponad nasze siły. Ja, pomimo dwóch kontuzji kolan, uczę się jazdy na nartach. Wiosną przesiadłam się na rower górski, choć kondycyjnie jest to dla mnie niewyobrażalnie trudne. Dla mnie nauka jazdy na rolkach po 30-tce i z 4o-sto-kilogramową nadwagą jest jak zdobywanie Everestu.
Ja podejmuję wyzwania, bo chcę zdobyć szczyt – szczyt własnych możliwości! Ty też możesz! Bo w mojej historii nie ma czarodziejskiego zaklęcia, ani wróżki, która spełnia życzenia. Jestem zwykłą, niezwykłą, nie najmłodszą i zabieganą kobietką (dzięki Gabrysia za pomoc w zdefiniowaniu grupy docelowej). Za to mam ambicję, pasję, chęć do doskonalenia umiejętności, pokorę względem niepowodzeń.
Jeśli ja dałam radę osiągnąć „sukces” w sporcie, każdy da radę, jeśli tylko będzie tego chciał. I po to powstał ten blog: z osobistej potrzeby dzielenia się moimi postępami, a przy okazji, by motywować innych, którym do tej pory wydawało się, że Everest jest poza granicami możliwości.
Moi drodzy! Everest jest tylko trochę dalej, niż kończy się wasza strefa komfortu, ale trzeba go znaleźć, a on lubi oddalać się od nas bez względu na to, jak daleko zaszliśmy. Zawsze jest coś, co można poprawić. Zawsze można pójść o krok dalej. Sęk w tym, że większość ludzi w ogóle nie podejmuje wyzwania i nigdy nie rusza w drogę.
Zapraszam cię do towarzyszenia mi w drodze na mój Everest, a przede wszystkim do wyznaczania własnych szczytów i przekraczania własnych granic.